Jeśli byłbyś chory na śmiertelną chorobę to wolałbyś wiedzieć, czy żyć w nieświadomości? Zakładając, że nie masz objawów albo są niedokuczliwe. Kto chciałby usłyszeć własny wyrok śmierci i co wtedy robić? Żyć normalnie, dzień jak co dzień? Czy radykalnie zmienić swoje życie? Czy cieszyłbyś się każdym dniem bardziej, wiedząc że twoje dni są policzone?
Nasza sunia Molly jest śmiertelnie chora, jej szanse na przeżycie są mniejsze niż zero. Żyje w błogiej nieświadomości, mimo postępującej choroby chce się bawić jak zawsze. Jest jeszcze taka młoda, pełna energii, pełna radości i bezgranicznie oddana. Każdej nocy budzę się i sprawdzam, czy jeszcze żyje. To takie niesprawiedliwe, taki aniołek kochany. Jeszcze nie skończyłam opłakiwać tragicznie utraconej dwa lata temu Loli, a tu kolejna rozpacz. Mam takie szczęście do takich niesamowitych piesków i takiego pecha, że tracę je tak szybko. Dlaczego? Z jakiego powodu los tak mnie kara? Czy moja dusza zrobiła coś strasznego w poprzednim życiu, że teraz muszę za to pokutować? Staram się zrozumieć, znaleźć jakiś sens w tym cierpieniu, ale to nie ma sensu.
Bezsenne noce, pełne bólu, pełne pytań bez odpowiedzi… Kiedy to będzie? Czy mamy jeszcze kilka tygodni czy tylko kilka dni? Czy zaśnie i się nie obudzi, czy będzie się męczyć u schyłku swego życia? A gdy już odejdzie, jak zapełnić tę pustkę? Czy zaryzykować i wziąć kolejnego pieska? A co jeśli ciąży na mnie jakaś klątwa? W końcu wszystko co kocham jest mi odbierane.
Jak byłam mała, zawsze chciałam mieć pieska, ale moja mama nigdy nie wyrażała zgody. Jak już miałam naście lat, uknułyśmy z koleżanką, że podaruje mi pieska na urodziny. Liczyłam na to, że postawiona przed faktem dokonanym mama ugnie się i zgodzi na psa. Udało się. Mama była pewna, że szybko mi się znudzi wyprowadzanie psa i sama go oddam. Myliła się, bardzo lubiłam z nią wychodzić, mimo że mieszkaliśmy na 4tym pietrze bez windy, za każdym razem leciałam jak na skrzydłach. Nie przeszkadzało mi sprzątanie, ani żadne inne obowiązki z nią związane. Cieszyłam się, że mam coś czym mogę się zajmować i kochać z wzajemnością.
To też była sunia, nazwalam ją Dasza. Ogólnie była bardzo grzeczna i bardzo rzadko zdarzało się, że coś nabroiła. Gdy zostawała sama w domu, mama kazała zamykać ją w łazience, co uważałam za bezduszne, ale nie było dyskusji. Pewnego dnia, gdy przyszłam ze szkoły, w domu przywitała mnie cisza. ‘Gdzie Dasza? – spytałam. ‘Uciekła’. Jak to uciekła? Przecież ona nigdy nie uciekała, mieliśmy ją już 2 lata. Tata powiedział, że poszedł z nią do sklepu, przywiązał do barierki i jak wyszedł już jej nie było. Wyskoczyłam z domu jak poparzona, łubu dubu do koleżanki. Szukałyśmy ją 3 dni. Mama mojej koleżanki, cały czas powtarzała, że to niemożliwe, Dasza by w życiu nie uciekła, zawsze była taka posłuszna.
Zalewałam się łzami przez tygodnie, najpierw oficjalnie, potem po kryjomu, bo mama kazała wziąć się w garść i przestać się mazać! Ukrywanie negatywnych emocji miałam opanowane do perfekcji, więc udawałam że jest OK. Z koleżanką nadal chodziłyśmy na długie spacery, już nie wołałyśmy ‘Dasza, Dasza’, ale wypatrywałyśmy oczy, miałyśmy nadzieję, że ktoś ją znalazł i przygarnął. Nawet gdybym jej nie odzyskała to cieszyłabym się, że jest cała i zdrowa.
Skończyła się zima, czas sięgnąć po lżejsze buty i tak szukając swoich półbutów w głębi szafki, znalazłam… smycz i obrożę Daszy… Łzy jak grochy popłynęły po policzkach i jakby to było wczoraj, odtwarzam rozmowę z tatą, który opowiadał jak to pies zginał i jakoś szczegóły przestały pasować i nagle nabrałam wątpliwości… Wtargnęłam do pokoju, gdzie siedzieli rodzice i stanowczym głosem spytałam: ‘Powiedzcie prawdę, co zrobiliście z Daszą?’ Na to moja matka spokojnym tonem: ‘Oj przestań, trzeba było ją uspać.’ ‘Jak to trzeba było ja uspać? Przecież nie była chora…’ I dotarło do mnie, jak bezduszna jest moja matka, jak zmusiła ojca żeby zabrał pięknego, zdrowego pieska, żeby ją uśmiercić. Toż, gdybym wiedziała, że tak nie cierpi tego psa, to bym znalazła kogoś kto by ją wziął. Dlaczego od razu zabijać niewinne zwierzątko? I co to za weterynarz co zdrowego psa uśpił?
Historia lubi się powtarzać, często tak mówimy, ale dlaczego tylko złe rzeczy się powtarzają? Straciłam już dwie młode, zdrowe sunie. Zginęły z rąk moich domowników. Teraz kolejna jest nieuleczalnie chora. Jakie to straszne, jakie niesprawiedliwe… Dlaczego dobre rzeczy nie przytrafiają się nam wielokrotnie? A może jestem w błędzie? Jakie są Wasze doświadczenia?
A może będzie cud, może Molly będzie żyła długo i szczęśliwie. Cieszymy się każdym wspólnym dniem, każdym rzutem piłki. Robimy wszystko co w naszej mocy, już nawet sama nauczyłam się podawać jej kroplówki. Ona jest taka cierpliwa, nawet nie piśnie, patrzy tylko na mnie i wiem że rozumie. Razem walczymy o jej życie. Trzymajcie kciuki.
O tym jak straciliśmy naszą pierwszą sunię możesz przeczytać tu
Jeśli podoba Ci się to co piszę, wrzuć coś do mojej skarbonki. Miło też będzie, jeśli zostawisz komentarz i polecisz tę stronę znajomym. Możesz subskrybować ten blog, aby nie przegapić kolejnych wpisów. Nie martw się, nie piszę zbyt często ;p
Strasznie mi przykro. A może stanie sie tak jak piszesz w ostatnim akapicie, że zdarzy się cud. Trzeba być dobrej myśli, jest jeszcze bardzo młoda i może uda się jej pokonać chorobę. A tak co jej jest, co to za choroba? Straszne to co piszesz, jak rodzice mogli Ci to zrobić z pierwszą sunią.
Dziękuje… Żółtaczka, która jest objawem ostrej niewydolności wątroby. Przyczyn może być wiele, może być jakieś niezaleczone zakażenie pasożytnicze lub bakteryjne, które przeszło bezobjawowo albo zostało nie do końca zaleczone, ale nasz weterynarz stawia na wadę genetyczną… Przy odrobinie szczęścia uda nam się ją uratować. Teraz robię jej kroplówki sama, mamy lekarstwa i specjalną karmę wspomagającą regeneracje wątroby.
Cześć, trafiłam tutaj chyba po przeczytaniu jakiegoś artykułu… Z zainteresowaniem czytam kolejny wpis, aż tu nagle znalazłam ten. Nie spodziewałam się, że ktoś mógł przeżyć podobną historię z pieskiem do mojej… Miałam kiedyś w podstawówce Nukę, moją psią przyjaciółkę. W 7 klasie podczas ferii pojechałam z mamą i bratem po raz pierwszy za granicę w odwiedziny do mojego drugiego, dużo starszego brata. Nuka miała mieć małe, więc któregoś dnia zadzwoniłam do taty, który został w domu, żeby zapytać czy już urodziła. Tata powiedział, że Nuka zmarła… Bardzo płakałam. Po jakimś czasie siostra wyjawiła mi prawdę. To tata zabił Nukę, bo nie chciał kłopotów ze szczeniętami. Nie mogłam już z nim o tym porozmawiać, ponieważ już wtedy nie żył, zmarł jak miałam 18 lat. Do dzisiaj czuję straszny żal i nawet teraz, a mam już 41 lat, łzy mi lecą z oczu… Pozdrawiam!!
O matko! Dziękuję, że podzieliłaś się ze mną i czytelnikami tą historią. To strasznie przykre, że takie rzeczy się zdarzają i tak jak piszesz nie da się wymazać tego z pamięci… Właśnie dlatego postanowiłam prowadzić bloga, na którym opowiadam wszystko co mi leży na sercu, bo wiem, że nie jestem jedyna. Wielu z nas przechodzi przez trudne chwile, z niektórymi rzeczami radzimy sobie lepiej, a z innymi gorzej. Dla jednych to tylko pies, a dla innych AŻ PIES. Jak dla mnie utrata psa jest bardzo bolesna, ale jak zostaje uśmiercony bez sensu, bo ktoś ma takie widzi mi się, bo mu nie pasuje do jego wizji świata, jest dla mnie rzeczą, której nie potrafię zaakceptować!
Ściskam mocno ;*