Jeśli czytaliście część pierwszą to już wiecie, że do Australii pojechaliśmy w ramach home exchange, w środku naszego lata, czyli środku zimy na drugiej półkuli. Naszą podróż zaczęliśmy od Melbourne, gdzie było straaaasznie zimno, wiało i lało prawie non stop.
Ze względu na dużą odległość w Sydney było już znacznie cieplej. W południe można było nawet pościągać sweterki. Pierwsze wrażenia? Sydney Opera House, jest o wiele mniejszy niż się spodziewaliśmy i czemu przejście po Harbour Bridge jest takie drogie? Za to można wskoczyć na miejski prom i pojechać na Manly lub Bondi Beach, kosztuje grosze a można zobaczyć Sydney z najlepszej strony. Foty można popstrykać, że znajomi pękną z zazdrości. Na plaży też fajnie jest, trochę snobistycznie, jak to bywa przy dużych aglomeracjach miejskich. Po drodze widzimy domy milionerów, malowniczo usytuowane na wzgórzach otaczających zatokę. Przy ładnej pogodzie, której w Sydney nie brakuje, rejs promem i miejskie plaże to najlepiej spędzony czas.
Na uwagę zasługuje Queen Victoria Building, którego na darmo szukać w przewodnikach, a przynajmniej tych z głównymi atrakcjami. Nam polecili go nasi gospodarze. To jest centrum handlowe, które mieści się w zabytkowym budynku z końca XIX wieku. Piękny z zewnątrz i w środku, bogato zdobiony, sklepy z wyższej polki, dopasowane charakterem do wnętrza majestatycznej budowli. Prawdziwa uczta dla oka, a może być też dla podniebienia, jeśli spróbujecie macaroons. Najlepsze, jakie jadłam w życiu. Chyba też najdroższe ;p
Kolejny punkt programu Blue Mountains. Największe rozczarowanie mojego życia. W zimie dzień jest krótki, więc wstaliśmy super wcześnie, żeby złapać pociąg po 6-tej i być na miejscu kolo 9-tej. Po wyjściu z pociągu, uderzyła nas fala zimna, tak przenikliwego, że pognaliśmy do najbliższego sklepu po dodatkową warstwę odzieży. Ostatnią rzeczą jaką myślałam, że przywiozę z Australii to gruby polar! Ubrani jak bałwany, ruszyliśmy na podbój Gór Błękitnych. Najwyższy szczyt gór, One Tree Hill ma wysokość 1 111 m n.p.m. Góry stanowią część Wielkich Gór Wododziałowych i swoją nazwę zawdzięczają niebieskawemu refleksowi. Próbowałam wypatrzeć ten refleks, jakoś się nie udało. No dobra, były widoczki, ale nie z nóg nie zwalało. Może to efekt uboczny zbyt częstych wyjazdów w Alpy. Jak człowiek to i owo widział to robi się kapryśny.
Muszę jeszcze wspomnieć o wielorybach, które zaliczyliśmy w międzyczasie. Australijska zima okazuje się nie najlepszą porą roku na zwiedzanie południa, ale doskonalą na oglądanie wielorybów. Do wyboru mamy statki o różnym standardzie i cenie biletów, ale wszystkie jadą w to samo miejsce, gdzie wieloryby beztrosko chlapią się w wodzie. Zupełnie nic nie robią sobie z przepływających tuż obok łodzi. Przez chwilę możesz poczuć się prawie jak reporter z National Geographic. Prawie, bo ludzie tłoczący się przy barierkach, szybko sprowadzą cię na ziemię. Każdy przepycha się, aby zrobić najlepsze zdjęcie. A o takie trudno, bo nie dość, że wieloryby nie stoją w miejscu to jeszcze łódka chybocze się na boki. Wody wokół Australii, nie należą do spokojnych, a już szczególnie w tym okresie. Co bardziej wrażliwi, spędzili większość czasu na drugiej burcie, ofiarując rybom to czego nie zdarzyli strawić ;p
Jeśli ten artykuł był dla Ciebie przydatny, wrzuć coś do mojej skarbonki. Miło też będzie, jeśli zostawisz komentarz i polecisz tą stronę znajomym. Subskrybuj ten blog, aby nie przegapić kolejnych wpisów. Nie martw się, nie piszę zbyt często ;p
Postaw mi herbatę 🙂
Dziękuję pięknie ? Twoje wsparcie finansowe wiele dla mnie znaczy.
PLN 15.00
2 komentarze