Do Australii pojechaliśmy już kilka lat temu, więc nie wszystko pamiętam, ale podzielę się tym co zapadło mi w pamięć. Wyjazd wyszedł dość niespodziewanie, bo dostaliśmy ofertę na home exchange, a potem jeszcze jedną i później kolejną, ale tą ostatnią już odmówiliśmy bo nie starczyłoby czasu. I tak, żeby wszystko miało ręce i nogi, wynegocjowałam w pracy dłuższy urlop, oficjalnie można było jechać na max 2 tyg., ale niektórzy mogą nieco więcej 😉
Dla mnie był to pierwszy wyjazd na inny kontynent, więc cieszyłam się jak głupi śliwką. Niedźwiedź, który zwiedził więcej świata, nie był pod wrażeniem. ‘Zima, pogoda będzie do dupy’ – marudził. Jaka zima w Australii?! OK, posprawdzałam, na południu nie będzie upałów w tym czasie, ale przecież to nie ma znaczenia. Przecież jak jest 15 stopni to też da się pozwiedzać. U nas nad morzem to i 10 potrafi być w środku lata. Najważniejsze, że jedziemy do Australii i będzie fajnie.
Jeden dom był w Melbourne, a drugi, 1700km dalej, niedaleko Brisbane. Dokładnie po środku leży Sydney. Oczywiste było, że trzeba o Sydney zahaczyć. Znalazłam jakiś hostel na 2 noce i plan był gotowy. 10 dni na południu, 3 dni w Sydney i 10 na Złotym Wybrzeżu. Mój pierwszy lot długodystansowy, był bardzo ekscytujący. Ludzie straszyli, że to taka męka, 13 godz w jednym samolocie, potem przesiadka i drugie tyle w kolejnym. Ja nie zdążyłam się zmęczyć, bo tyle się działo. Co chwilę dawali jeść, czasem było nawet dobre. Dla mnie sama zabawa w otwieranie tych pudełeczek i odkrywanie co to tam dali, to już fun. ‘Co do picia?’ – pyta stewardesa. Widzę, że są jakieś soki do wyboru, więc nieśmiało poprosiłam o jabłkowy, a Niedźwiedź: ‘red for me’. Jaki red, przecież nie ma czerwonego soku, myślę, ale nie, chwila, pani otwiera inna szufladę wózka i nalewa wino. Jak to wino? To można wino wziąć? I nie trzeba za to płacić. Tak wiem, to już jest wliczone w cenę, ale żeby alkohol w klasie ekonomicznej do obiadu dawali i to jeszcze można o dolanie poprosić. Zrobiło się więc super sympatycznie i do tego ten mały telewizorek, wbudowany w fotel przed tobą. Możesz sobie filmy pooglądać, albo pograć w gry komputerowe. Pamiętacie tetris? Bawiłam się jak dziecko.
Lądujemy w Melbourne, zimno i deszcz pada, ale pech. Nasi gospodarze zaoferowali, że przyjadą po nas na lotnisko. Szukaliśmy się chyba z 2 godziny, ale udało się. Oni w ostatniej chwili odwołali swój przyjazd, ze względu na stan zdrowia tego starszego pana. My jednak nadal mogliśmy przyjechać do ich domu, gdyż ich znajomi zaprosili ich do domu nad morzem. To był jedyny raz kiedy poznaliśmy gospodarzy osobiście. Oprowadzili nas po domu, wypiliśmy herbatę, porozmawialiśmy o życiu i zwiedzaniu Australii. To był nasz pierwszy wyjazd z home exchange, a oni robili to już od lat, wiec i ten temat również się przewinął, następnie spakowali się do samochodu i pojechali. Nam zostawili drugi samochód, trochę klekot, ale co tam. Najważniejsze, że byliśmy mobilni, dom był na peryferiach miasta, a my mieliśmy też w planie dalsze wypady. Więcej o home exchange napisałam w innym poście, link umieszczę na końcu.
Psia pogoda towarzyszyła nam przez cały pobyt na południu Australii, lało prawie każdy dzień, do tego straszne wichury. Faktycznie wyjazd w lipcu nie był najlepszym pomysłem, bo tam jest środek zimy. Tam też drzewa gubią liście i miejscami jest szaro buro jak u nas w listopadzie, tylko nieliczne palmy i paprocie drzewiaste przypominają, że nie jesteś w domu. Melbourne jest drugim największym miastem w Australii. Architektura jakoś nie powala, przypadkowa zbieranina budynków z różnych okresów i w różnym stylu. Eureka Tower oferuje pokaźną panoramę miasta, to w sumie był jedyny godny uwagi punkt programu. Zachęceni przewodnikami, pojechaliśmy na Philip Island, żeby zobaczyć paradę pingwinów. Nie doczytaliśmy jednak, że trzeba wiedzieć o której dokładnie przyjechać. Pingwiny maszerują tylko o zachodzie słońca, kiedy to wychodzą z morza do swoich gniazd na brzegu. My zajechaliśmy tam w środku dnia, zabrakło nam zaparcia, żeby w deszczu czekać na plaży cały dzień.
Na otarcie łez, następnego dnia pojechaliśmy do schroniska dla kangurów. Tam dostaliśmy kalosze i worki z karmą. Na dużym obszarze były zagrody dla kangurów olbrzymich, te nie były zbyt przyjazne i nie dały do siebie podejść. Bliżej domu była mniejsza zagroda z wollabies. To mniejsza odmiana kangura, bardzo popularnego w Australii. Widzieliśmy je już w wielu miejscach, łatwo je dojrzeć wśród krzaków i zarośli. Ku naszemu zaskoczeniu, wollabies nie tylko nie bały się, ale wręcz domagały się, żeby je nakarmić, ale frajda 😀 Potem poczęstowano nas zupą przy kominku, zdecydowanie ciekawszy dzień niż zwiedzanie muzeów. W drodze powrotnej widzieliśmy misie koala w naturalnym środowisku. To był naprawdę udany dzień.
Godna polecenia jest Great Ocean Road, malownicza trasa o długości 243 km, biegnąca wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Australii. Objechaliśmy tylko część tej trasy, z obowiązkowym przystankiem, Dwunastu Apostołów, to grupa naturalnie powstałych kolumn z wapienia stojących w morzu. Skały wapienne tworzące wybrzeże w tym rejonie są narażone na erozję powodowaną silnymi prądami panującymi w tej części Oceany Indyjskiego. Fale podmywają brzeg tworząc jaskinie i łuki skalne, które z czasem zawalają się, tworząc pojedyncze, wysokie na około 50 m bloki skalne, wystające z wody kilka metrów od brzegu. Wiatr mało co nie urwał głowy i zimno przenikało do szpiku kości, ale widoki były tego warte.
Przeczytaj również:
Jeśli ten artykuł był dla Ciebie przydatny, wrzuć coś do mojej skarbonki. Miło też będzie, jeśli zostawisz komentarz i polecisz tą stronę znajomym. Subskrybuj ten blog, aby nie przegapić kolejnych wpisów. Nie martw się, nie piszę zbyt często ;p
Postaw mi herbatę 🙂
Dziękuję pięknie ? Twoje wsparcie finansowe wiele dla mnie znaczy.
PLN 15.00
2 komentarze